Wszystkie wpisy publikowane na tym blogu wyrażają subiektywną opinię autora w dniu publikacji danego tekstu bądź są zbiorem danych dostępnych powszechnie na innych stronach internetowych i w prasie. Autor dokłada przy tym wszelkich starań, aby dane i fakty zawarte we wpisach były aktualne (w dniu zamieszczenia wpisu) i rzetelne.

poniedziałek, 25 maja 2020

Co zrobić z pustymi półkami? To proste: ozdobić modelami ulubionych samochodów

Kilka dni temu na Autoblogu pod wpisem nt. modelu Rolls-Royce'a Cullinan pojawiło się kilka próśb o nakreślenie paru słów o mojej kolekcji modeli, jak również o tym hobby w ogólności. Klient nasz pan!

Modelarstwo to hobby stosunkowo popularne wśród fanów motoryzacji, choć pewnie i tak mniej niż zwykłe siedzenie w garażu i dłubanie przy prawdziwym samochodzie. W ogólności jest to jednak hobby może nie tyle nieznane, co, rzekłbym, niedoceniane. Wystarczy, że ktoś zobaczy cię z modelem pod pachą, a w 7/10 przypadków usłyszysz „o, a co to tam masz za autko, hehe”. Dopiero bliższe przyjrzenie się zdradza, że to nie jest po prostu kawałek metalu i plastiku. No... chociaż w sumie to jest, ale daleko bardziej szczegółowo wykończony - i o to w tym wszystkim chodzi. O to, by taki model jak najbardziej przypominał swój prawdziwy odpowiednik. I - w moim przypadku - o to, by budować swój garaż marzeń w skali, skoro nie jest to możliwe w realu.

Lamborghini Murcielago LP670-4 SV. Producent: Norev.

Zanim przejdziemy dalej, zwróćcie proszę uwagę na jedną kwestię: nie jestem żadnym specjalistą od modeli kolekcjonerskich. Mam ich trochę, ale tych lepszych jakościowo relatywnie niewiele. Swą wiedzę opieram głównie na lekturze forum modelarskiego (do którego link będzie na końcu tekstu) i recenzji modeli. Tym niemniej mam nadzieję, że udało mi się nie wstawić do tekstu żadnych bzdur i że uda mi się Was zaciekawić tematem.

Dodge Challenger T/A. Producent: Highway 61.

W modelarstwie do wyboru jest stosunkowo wiele skal modeli.


Uwaga ta obowiązuje niezależnie od tego, czy mówimy o tym hobby w klasycznym rozumieniu (tj. o modelach do sklejania bądź składania), czy o kolekcjonowaniu gotowych miniaturek. Wspomniany na początku Rolls-Royce Cullinan jest budowany w skali 1:8, co oznacza, że to naprawdę potężny model - to jednak rzadkość. Za takie skale zabierają się głównie topowi i ekstremalnie drodzy producenci modeli, jak np. Amalgam.



Nieco lepiej jest ze skalą 1:12, ale „nieco” jest tu adekwatnym słowem - w moim odczuciu ta skala nadaje się do tego, by sprawić w niej sobie jakiś klejnot koronny własnej kolekcji, ale nie do budowania kompletnego zbioru. Z prostego względu: wybór samochodów jest tu nadal bardzo mocno ograniczony (nt. motocykli nie będę się w tym tekście wypowiadać, jako że jestem zupełnie niezorientowany w rynku takich modeli).

Chyba najwięcej możliwości czeka w skali 1:43.


Kojarzycie popularne autka marki Bburago, które przez całe lata święciły tryumfy także na polskim rynku i dostępne w każdym sklepie z zabawkami? To właśnie skala 1:43. Wybór marek i modeli w niej jest po prostu niesamowity. Można skupić się na jednej marce i - jeśli tylko jest ona w miarę popularna - latami mieć co zbierać. Tym bardziej, że niczym dziwnym nie są tu modele limitowane, gdzie czasem limit wynosi np. ok. 1000 sztuk, a czasem... kilkanaście. Modele 1:43 dobrych producentów potrafią być odwzorowane znacznie lepiej niż 1:18 czy nawet 1:12 od firm z niższej półki cenowej, choć trzeba mieć na uwadze, że rzadko kiedy w takich mikrusach coś się otwiera.

Ceny za modeliki w tej skali są bardzo różne. Znajdziecie coś za kilkanaście złotych, ale kilkadziesiąt lub sto kilkadziesiąt to żaden problem. Ba - da się też zapłacić dużo więcej za rzadkie, poszukiwane modele.

Swego rodzaju kompromisem jest skala 1:18.


To ta, którą ja wybrałem. Choć chyba mniej niż bardziej świadomie, o czym za kilka chwil.

W 1:18 do wyboru nie ma co prawda aż tylu modeli co w 1:43, ale jest ich i tak ogrom. Jeśli tylko ktoś ma na to fundusze, to nie stanowi żadnego problemu stworzenie kolekcji liczącej kilkaset, a nawet kilka tysięcy egzemplarzy. Tak jak w 1:43, znaleźć tu można niemal wszystko, od Nissana GT-R (R35) po klasyczne ciężarówki - zarówno takich z typową skrzynią ładunkową, jak i np. wozy transportowe zespołów wyścigowych.

Nash Ambassador Airflyte. Producent: Sun Star (seria Platinum).

Typ odwzorowanego samochodu i klasa producenta modelu to bynajmniej nie jedyne kryteria, które trzeba brać pod uwagę. W ostatnich latach bardzo ważnym czynnikiem stał się materiał, z którego dany model wykonano. Zwyczajowo w tej skali korzystano z metalowych nadwozi (skąd zresztą nazwa die-cast - od odlewania), ale teraz nie jest to już takie oczywiste. Mówiąc wprost, modele metalowe są w defensywie.

Lotus Essex Turbo Esprit. Producent: AutoArt.

Pojawiło się mnóstwo firm, które produkują modele z żywicy.


Takie modele mają tę zaletę, że są relatywnie proste w produkcji. Szast-prast, nowa matryca kosztująca relatywnie niewiele i proszę, można robić nowy model. To pozwala na produkcję także niszowych samochodów, na których zależy tylko grupce entuzjastów. Wady? Przede wszystkim fakt, że większość modeli żywicznych (za wyjątkiem wyjątkowo drogich produktów topowych firm) nie jest otwierana. Nie obejrzycie silnika, bagażnika... a i wnętrze tylko przez szyby. Co gorsza, wielu producentów „papy” (tak często w żargonie kolekcjonerów określa się modele żywiczne) z niskiej i średniej półki nie przykłada żadnej uwagi do odwzorowania podwozia (plastikowego).

Opel Lotus Omega. Producent: OttO Mobile.
 
Oczywiście, nie dla wszystkich to jakiś ogromny problem, bo na podwozie na co dzień się nie patrzy, ale niektóre auta wyglądają naprawdę ciekawie od spodu i żal tu zmarnowanego potencjału, jeśli na rynku istnieją tylko jako „papa”. Gorszą sprawą jest fakt, że zdecydowana większość modeli żywicznych - zarówno tych tanich jak i tych z wyższych półek cenowych - nie ma nawet skrętnej przedniej osi. I znowu: nie dla wszystkich jest to kłopot, ale dla mnie bardzo duży, bo uwielbiam ustawiać na półkach modele ze skręconymi kołami. Zdjęcia też często wychodzą lepiej, gdy koła da się skręcić.

Jednymi z bardziej znanych w Europie producentów modeli żywicznych są np. OttO Mobile, GT Spirit, Spark czy stawiające wcześniej na metal Kyosho. Trzeba jednak zaznaczyć, że rynek jest w tym zakresie BARDZO bogaty i przytoczone tu firmy to tylko niewielki, wręcz mikroskopijny wycinek.

Kolejna kategoria to plastik.


Plastik jest oczywiście w mniejszej lub większej ilości w niemal każdym modelu 1:18, ale jeszcze kilka lat temu w karoserii często jego udział ograniczał się do zderzaków. Teraz zyskuje on na popularności, za co odpowiada w dużej mierze jeden z najbardziej znanych producentów, firma AutoArt - przez całe lata będąca wyznacznikiem dla innych firm ze średniej półki cenowej. Niestety, AA zaczęło notorycznie obniżać jakość i podnosić ceny. Gdy 10 czy 15 lat temu można było kupić świetny metalowy model tej firmy np. za 200-250 zł (a w promocjach np. za 100-130), to teraz ich plastikowe modele kosztują np. 600 czy 800. Nadal wyglądają znakomicie od strony wizualnej (AutoArt zawsze pod tym względem oferował bardzo wiele na tle innych producentów), ale często pojawiają się opinie, że strach otworzyć drzwi, żeby nie zostały w ręce. Tak więc niby mamy zaletę, że plastiki są otwierane jak większość modeli metalowych, ale z drugiej strony, lepiej z tym uważać...

Lexus LC 500. Zdjęcie prasowe AutoArt.

Nie stanowiłoby to aż tak dużego problemu, gdyby AutoArt dawał wybór pomiędzy plastikiem a metalem, ale niestety - nie ma tak dobrze. Nawet jeśli wydawane są reedycje starszych modeli, to na ogół nie mają już metalowych karoserii. Co do innych producentów zajmujących się plastikowymi modelami, szczerze mówiąc nie mam pewności - nie zgłębiałem za bardzo tematu. Wydaje mi się, że takie produkty w ofercie może mieć m.in. Minichamps (znane też jako PMA: Paul's Model Art), ale ręki sobie uciąć nie dam.

No i właśnie - metal.


Przez wiele osób modele metalowe (no... z metalowymi karoseriami, ale dla uproszczenia będę je nadal nazywać po prostu metalowymi) są najwyżej cenione, ale w wielu przypadkach, jeśli komuś zależy na skompletowaniu setu konkretnych modeli, to musi celować także w żywicę i plastik. Modele metalowe mają opinię najtrwalszych i często przyjemnie ciężkich, choć to ostatnie nie jest regułą.

Land Rover Range Rover Evoque. Producent: GTAutos.

Ba - z trwałością też bywa różnie. Bywają bowiem przypadki tzw. „choroby cynkowej”, która sprawia, że nawet niczym nie niepokojony model przechowywany w dobrych warunkach może zacząć się miejscami kruszyć. Nie ma reguły co do jego klasy i wartości - choroba cynkowa może dotknąć zarówno modeli kosztujących mniej niż 100 zł, jak i rzadkich egzemplarzy wysokiej klasy.

Pomarańczowe Lamborghini Murcielago: Norev. Pozostałe modele: AutoArt.

Wśród producentów modeli metalowych warto wymienić choćby wspomnianego AutoArta (nadal w sprzedaży jest wiele starszych, metalowych modeli tej firmy), Kyosho (również głównie w przypadku starszych modeli), Norev, Hot Wheels (tak, tak!), a także relatywnie świeże i bardzo dobre Almost Real. Coś dla siebie znajdą tu też fani samochodów amerykańskich (m.in. ERTL, GMP, Highway 61). Rzeszę fanów ma też CMC, specjalizujące się w europejskich klasykach - to modele zdecydowanie wyższej klasy niż większość wyżej wspomnianych, ale CMC też notorycznie podnosi ceny, co bynajmniej nie skutkuje podwyższeniem czy choćby utrzymaniem dotychczasowej jakości. Jeśli jednak komuś zależy na postawieniu w witrynie ciężarówki sprzed kilkudziesięciu lat - ta firma będzie nie tylko dobrym wyborem, ale na ogół też... jedynym. I drogim.

BMW Z1. Producent: PMA/Minichamps.

No a co z moją kolekcją? Skąd się wzięła, jakie były początki?


Cóż, co do początków, to nie ma tutaj nic odkrywczego - zaczęło się po prostu zabawy autkami, gdy wiek był ku temu odpowiedni. Tyle że potem jakoś tak wyszło, że w „garażu” pojawiło się kilka większych aut - zamiast 1:43 i 1:24, wjechały pierwsze 1:18. Kojarzę, że miałem kiedyś np. Ferrari 348 (bodajże z Bburago), a do dziś mam także Porsche 911 Carrerę Cabrio (993) i Chevroleta Corvette C1 z tej samej firmy. Ten ostatni jest o tyle ciekawy, że został zalany przez Powódź Stulecia w 1997 roku i do tej pory nosi po niej liczne ślady. Nie miałem serca go wyrzucić.

Chevrolet Corvette C1. Producent. Bburago. Egzemplarz po powodzi.

Z czasem zacząłem się interesować nieco lepszymi modelami Maisto, które miały tę zaletę nad Bburago, że w tej skali miały resorowane zawieszenie. Często były też nieco lepiej odwzorowane - niektóre zresztą do dziś sprawiają dobre wrażenie, biorąc pod uwagę ich niską wartość (np. Corvette C2 Sting Ray czy też Lamborghini Gallardo Superleggera - tego ostatniego akurat nie mam, ale swego czasu na Lambo był wręcz szał - model dało się kupić za mniej niż 80 zł, a wyglądał na dwa razy tyle).

Lotus Cortina. Producent: AutoArt.

Potem oczywiście modele coraz rzadziej jeździły po podłodze, a coraz częściej stały na półkach. Ja zacząłem marzyć o lepszych producentach, cały czas szukając przy okazji pomysłu na kolekcję (kiedyś chciałem mieć po prostu WSZYSTKO z katalogów Bburago i Maisto - potem na szczęście mi to przeszło).

Nissan Fairlady Z Nismo 380 RS. Producent: AutoArt.

Moim pierwszym modelem z wyższej półki było zarazem moje motoryzacyjne marzenie: Lotus Esprit V8.


Lotus Esprit V8. Producent: AutoArt.

Producent? Oczywiście AutoArt. Choć ich Esprit ma pewne drobne wady odwzorowania (głównie w kwestii wyglądu przedniego zderzaka i przednich otwieranych reflektorów, które powinny mieć czarne obramowania zamiast takich w kolorze nadwozia), i tak jest to fantastycznie odwzorowany model. Nadwozie jest bardzo dobre, wnętrze również, ale tym, co w Espricie robi największe wrażenie, jest... podwozie. Zresztą, zobaczcie sami. W większości modeli żywicznych takich skarbów nie uświadczycie.

Lotus Esprit V8. Producent: AutoArt. Autor zdjęcia: pykpyrykpyk, DiecastClub.pl

Potem przestawiałem się z zakupami w większości na nieco lepszych producentów. Wspomniany AutoArt, ale też Kyosho, Minichamps czy pojedyncze Highway 61, SunStar Platinum, Hot Wheels Elite... Kompletną listę znajdziecie TUTAJ. Choć - jak widać - panuje na niej dość sporych rozmiarów bałagan, to od pewnego czasu staram się tworzyć mini-sety, po kilka pasujących do siebie modeli. Nawet niekoniecznie rocznikowo, ale klimatycznie.

Mercedes 190E Evo2, Sierra RS Cosworth, BMW M3 (E30) i Porsche 924 Carrera GT. Wszystkie produkcji AutoArt.

Przykładowo podoba mi się obstawienie Lamborghini Countacha LP400 (Kyosho) modelami Urraco P250 (również Kyosho) i Espadą (AutoArt), uwielbiam też patrzeć na stojące obok siebie BMW M3 (E30) Sport Evolution, Mercedesa 190E 2.5-16 EVO2 i Forda Sierrę Cosworth (wszystkie AutoArt). Ford GT? Świetnie wygląda przy prototypowym Shelby GR-1 (2x AA).

Shelby GR-1 Concept i Ford GT. Producent: AutoArt.

Co mi się marzy?


Jeśli miałbym rozpatrywać całą grupę modeli, to zapewne wygrałyby tu modele australijskie. Z nimi jest ten problem, że - z nielicznymi wyjątkami - raczej nie są dostępne na Starym Kontynencie, trzeba je często ściągać z drugiej półkuli, co swoje kosztuje.

Ford XA Falcon GT Superbird Show Car. Producent: Classic Carlectables. Autor zdjęcia: madej, DiecastClub.pl

No i trzeba się spieszyć - wiele Holdenów, HSV i australijskich Fordów wyprzedaje się stosunkowo szybko. Wśród producentów warto wymienić tutaj przede wszystkim Biante (w wielu przypadkach blisko współpracujące z AutoArtem) czy też Classic Carlectables.

Holden HQ Sandman Panel Van. Producent: Biante. Autor zdjęcia: madej, DiecastClub.pl

Jeśli mowa o modelach pojedynczych, to marzy mi się głównie Lexus LC 500 od AutoArt. Tak, to niestety plastik - ale LC zajmuje w moim sercu szczególne miejsce obok Lotusów, więc chciałbym kiedyś i to auto dołączyć do kolekcji. Poza tym planów jest oczywiście zawsze więcej niż faktycznych możliwości - nie bardzo jest sens tu wszystkie wypisywać. W każdym razie, zakres jest szeroki: od wspomnianego Lexusa po Porsche 356 pierwszej serii.

Lexus LS 600h L. Producent: AutoArt.

Gdzie kupować?


Sklepów zajmujących się sprzedażą modeli jest sporo. Sam korzystałem z oferty niewielu, więc moja wiedza na ten temat jest - delikatnie mówiąc - ograniczona, ale warto zajrzeć choćby na strony wymienione niżej:


Oprócz tego wchodzą też oczywiście w grę platformy zakupowe w rodzaju Allegro czy eBaya, ale niestety trzeba uważać na oszustów. Na początku przygody z modelami warto raczej zainteresować się sklepami.

Ford Sierra RS Cosworth. Producent: AutoArt.

Wiele przydatnych informacji (w tym o nowościach i planach wydawniczych) znajdziecie też na polskim forum modelarskim DiecastClub.pl - jeśli zamierzacie założyć swoją kolekcję modeli lub już ją macie, to zdecydowanie warto zajrzeć.

Chevrolet Bel Air. Producent: Highway 61.

A gdyby pojawiły się jakieś pytania lub komentarze dotyczące powyższego wywodu - zachęcam do zamieszczania ich w komentarzach.

czwartek, 14 maja 2020

Masz trochę niepotrzebnej blachy? Zbuduj sobie silnik - Amerykanie już w latach 40. udowodnili, że się da

Z czego można zbudować silnik? No, z żeliwa, z aluminium, z tłoczonej stali... Czekaj, co? Z jakiej znowu tłoczonej stali? Ano tak. Takie silniki stosowała kiedyś amerykańska marka Crosley.

Zanim do tego jednak przejdziemy, kilka słów o samym Crosleyu. Firma z Ohio, pierwotnie znana jako Crosley Corporation, a później jako Crosley Motors Incorporated, działała w latach 1939-1952. Oferowała pojazdy należące do wielu rynkowych segmentów, w tym również mikrosamochody.

Crosley nie tylko był pierwszym amerykańskim producentem, który zaoferował pojazd z czterema hamulcami tarczowymi z normalnymi (z naszego punktu widzenia) zaciskami. Była to też pierwsza marka, która zaoferowała nabywcom przystępny cenowo i masowo produkowany samochód z silnikiem z rozrządem typu OHC (tj. z wałkiem rozrządu w głowicy).

Skąd w ogóle taka marka ni stąd, ni zowąd na V8 Supercharged?


Wszystko przez portal BringaTrailer.com, na którym od czasu do czasu pojawiają się różne modele Crosleya. Jakiś czas temu był to np. malutki Crosley Super Sport. Auto co prawda nie dysponowało tym, co nas dziś interesuje najbardziej (miało silnik nowszego typu, do czego jeszcze wrócę), ale to nie szkodzi – w końcu nie zawsze inspiracją do tekstu musi być coś, co odpowiada założonym kryteriom.

silnik Crosley Cobra
Crosley Super Sport / fot. lucky47chief, BringaTrailer.com

Historia jednostek napędowych COBRA zaczęła się w 1943 r. w firmie Taylor Engines Inc. w Kalifornii.


Przedsiębiorstwo to korzystało z nietypowego silnika stacjonarnego własnego pomysłu. Nietypowość ta polegała na tym, że silnik zbudowano z tłoczonej stali (czyli po prostu z blachy). Poszczególne elementy łączono ze sobą poprzez lutowanie, używając do tego miedzi. Jednostka ta osiągała tak dobre parametry, że Powel Crosley, Jr. zdecydował się odkupić wszystkie patenty od Taylor Engines.

silnik Crosley Cobra
fot. CrosleyAutoClub.com

Przed końcem wojny, amerykańska marynarka wojenna potrzebowała lekkich i mocnych silników (mających służyć głównie jako generatory). Crosley wystartował w przetargu ze swoją (no, odkupioną...) nową konstrukcją, która przy 5000 obr./min. osiągała 35 KM. Jednostka ta spełniła wszystkie wymagania stawiane przez marynarkę, zapewniając producentowi kontrakt. Tak narodziły się silniki COBRA, od słów COpper BRAzed (czyli „lutowane miedzią”; spotykana jest również pisownia „CoBra”).

Gdy wojna się skończyła, firma z Ohio zaczęła przystosowywać COBRĘ do zastosowania w samochodzie.


Chyba najważniejszą zmianą z punktu widzenia surowych danych technicznych było obniżenie stopnia sprężania z 9:1 do 7,5:1, co oczywiście zaowocowało zmniejszeniem mocy do 27 KM. Tyle osiągano z 44 cali sześciennych - 724 cm3. Oprócz tego zmodyfikowano też napęd zaworów i powłoki gładzi cylindrowych.

silnik Crosley Cobra
Jeremy Mikesell / CC BY-SA (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/)

Nie zmieniła się zasadnicza konstrukcja jednostki napędowej. Skrzynię korbową 4-cylindrowego motoru wykonano z aluminium, natomiast blok cylindrowy – ze stali. Elementy te były ze sobą łączone pojedynczymi spoinami lub po prostu przez zaciskanie, by chwilę później wykonać lutowanie. To było wykonywane za pomocą miedzi w specjalnym piecu o długości ok. 18 m, przy temperaturze przekraczającej 1100 stopni Celsjusza i w atmosferze gazu obojętnego (prawdopodobnie argonu).

Tak przygotowany blok ważył... niecałe 6,5 kg.


Nie 60 – 6. Można by się spodziewać, że coś tak lekkiego, wręcz drobnego, miałoby mierną wytrzymałość. Błąd – Crosley przeprowadził ciekawy test, który polegał na wypełnieniu bloku wodą. Następnie całość zamrożono. Efekt? Brak uszkodzeń!

Powel Crosley, Jr. i silnik COBRA / fot. CrosleyAutoClub.com

Ciekawie rozwiązano także kwestię napędu wałka rozrządu umieszczonego w głowicy (OHC). Nie zastosowano bowiem łańcucha ani paska, a pionowy wałek, na szczycie którego znajdowała się przekładnia stożkowa. W pierwszych wersjach silnika zęby tych kół były proste, co wzmagało hałas. Po zmianie zębów na ukośne motor nieco uciszono, ale i tak zdaniem niektórych przypominał on manierami i głośnością silniki Diesla.

Niestety, niezawodność początkowo nie do końca odpowiadała wytrzymałości – silniki psuły się na potęgę. Powodem był fakt, że zmian w stosunku do stacjonarnego pierwowzoru nadal było zbyt mało, by jednostka napędowa sprawdzała się jako napęd samochodu. Dość szybko to jednak poprawiono – już w 1947 r. sytuacja była w miarę opanowana, a przy należytym serwisowaniu silniki te były w stanie przejechać bez remontu generalnego teoretycznie do ok. 100 tys. km. Nadal jednak należało się liczyć z awariami związanymi m.in. z... rdzą. W silniku pojawiała się bowiem korozja elektrochemiczna, gdy uszkodzeniu ulegał płaszcz wodny – a działo się to całkiem często. Nie pomagał fakt, że ówcześnie stosowane płyny chłodnicze zawierały w swym składzie sole.

silnik Crosley Cobra
Uwagę zwraca brak wyraźnego oddzielenia głowicy od bloku cylindrowego. / fot. CrosleyAutoClub.com