Wszystkie wpisy publikowane na tym blogu wyrażają subiektywną opinię autora w dniu publikacji danego tekstu bądź są zbiorem danych dostępnych powszechnie na innych stronach internetowych i w prasie. Autor dokłada przy tym wszelkich starań, aby dane i fakty zawarte we wpisach były aktualne (w dniu zamieszczenia wpisu) i rzetelne.

piątek, 16 października 2020

Idealne auto rodzinne? Duże, brzydkie i pozbawione emocji - takie jak poliftowa Skoda Octavia 3. generacji

Pora na kolejny wpis gościnny na V8 Supercharged. Tym razem mała zmiana formuły - zapraszam do lektury wrażeń z użytkowania Skody Octavii trzeciej generacji, która jest w posiadaniu Kamila.
 
Skoda Octavia kombi

Podobnie jak red. Spider's Web Łukasz Kotkowski, który już opisywał swoją nudną przygodę z nową Skodą, pokusiłem się o zakup nowego niemieckiego czeskiego pojazdu. Co mnie skłoniło i jak oceniam ten samochód po nieco ponad 2 latach eksploatacji i przebiegu 60 tys. km? Czy było warto?

Jak wygląda Octavia III po liftingu każdy widzi – jest ich na drogach całe mnóstwo, a opisywany egzemplarz to w dodatku kombi w srebrnym kolorze. Zdaniem wielu – kumulacja nieszczęść. Ale do rzeczy, bo o gustach się nie dyskutuje a auto dla rodziny przecież ładne być nie musi!

Z własnej, nieprzymuszonej woli kupiłeś poliftową Octavię?!


Takie czy inne złośliwe pytania padały od znajomych dość często. Nawet żona spojrzała na mnie jak na wariata, gdy pokazałem jej auto na zdjęciach. Ale mnie się zwyczajnie ten samochód całkiem podoba, szczególnie w środku a przecież głównie środek w czasie użytkowania się ogląda. 
 
Skoda Octavia kombi

Z racji że miałem wcześniej Focusa Mk3 Turnier (kombi) 1.6 TDCi to tak naprawdę marzyłem o Mondeo. Uznaliśmy jednak z żoną, że za kwotę około 90 tys. zł samochód ma być nowy, a wspomniany Ford byłby co najwyżej poleasingowy, dwuletni i to z przebiegiem ok. 100 tysięcy kilometrów. Nie do zaakceptowania. Zacząłem więc poszukiwania nowego kompaktowego kombi, bo kryteria były proste: nie SUV, nie VAN, około 150 KM, optymalnie benzyna. Wymagane wyposażenie? Reflektory ksenonowe lub LED, tempomat i Android Auto.

Po posiadanym Focusie wiedziałem też, że słowa obszerny i kompakt nie zawsze idą w parze, więc bardzo ważnym kryterium było też na tyle miejsca na tylnej kanapie, żeby za mną (a urosłem na 190 cm) zmieściło się dziecko w foteliku 9-18 bez ucinania nóg w kolanach. Szybko okazało się, że słowa „nie zawsze” trzeba było zamienić na „mało kiedy” i, choć szczerze nie lubiłem grupy VAG, poszedłem do salonu Skody. Tam okazało się (też mi zaskoczenie...), że Octavia bije na głowę niejedno większe auto. Pozostał wybór wersji silnikowej i wyposażeniowej, a potem szukanie odpowiedniego auta z placu, bo w maju 2018 żaden dealer nie umiał odpowiedzieć kiedy będę mógł gotowe auto odebrać. Może w październiku, może w listopadzie... „ale na pewno w tym roku proszę Pana”.
 
 
Stało się, 15 czerwca 2018 roku odebrałem od dealera srebrne kombi z silnikiem 1.4 TSI, manualną skrzynią biegów, w wersji wyposażenia Style z pakietem Amazing i kilkoma pierdołami. Z racji rocznika 2017 i koloru cena na tle innych egzemplarzy była atrakcyjna – 87000 zł brutto za auto skonfigurowane za 104 tysiące z kawałkiem to była dobra oferta. Do tego doszło bardzo dobre finansowanie i przygoda się zaczęła.

Uprzedzę pytania: miało być nowe, bo pokonuję rocznie ok. 30 tysięcy kilometrów, z czego około połowę na odcinkach Śląsk – Podlasie – Śląsk lub Śląsk – Trójmiasto – Śląsk. Przy małym dziecku wolę mieć względnie pewny samochód, a nowy w teorii taki jest.

Kilometry przemijały...


... a pewien niedosyt pozostawał. Największą z nielicznych wad tego samochodu było słabe wyciszenie. Przy prędkościach rzędu 120 km/h na ekspresowej S8 było już w samochodzie na tyle głośno, że do pasażerów z tyłu trzeba było podnosić głos. Przy prędkości autostradowej oczywiście lepiej nie było. To wszystko sprawiło, że po 40 tys. kilometrów, w październiku 2019 roku popełniłem ten sam czyn co red. Adam Majcherek z Autobloga – zawiozłem auto do wyciszenia i to w dodatku w to samo miejsce. Przypadek. O efektach mógłbym pisać wiele, ale napiszę krótko: ciszej o klasę, jak nie dwie, a fabryczne 8 głośników gra niewyobrażalnie lepiej.

Gdybym w tym miejscu napisał, że po wyciszeniu auto stało się idealne, popełniłbym grzech ciężki, ale tak naprawdę żadna z wad, które zaraz wymienię nie przeszkadza mi na tyle, żebym chciał się przesiąść na rower.

W moim egzemplarzu irytuje mnie lekki szum powietrza przy prawych drzwiach – podobno ten typ tak ma. Słabo też oceniam sztywność nadwozia – zjeżdżając z krawężnika słychać, jak auto pracuje na uszczelkach drzwi. Czasem zaskrzypi obudowa wskaźników – wystarczy docisnąć i znów na jakiś czas jest spokój.
 

Skoro już jesteśmy przy zegarach – nie sposób nie wspomnieć, że w samochodzie za takie pieniądze między tarczami prędkościomierza i obrotomierza znajduje się... monochromatyczny wyświetlacz. Wiem, że Skodę się kupuje z praktycznego punktu widzenia i z tej perspektywy patrząc nie można się tego rozwiązania czepiać – ale na litość boską! Ten wyświetlacz wyglądałby dobrze w 2000 roku, a nie w 2017.

Pozostając przy wnętrzu i jego wadach muszę jeszcze zaznaczyć że bardzo rysuje się materiał „piano black” okalający panel klimatyzacji i dźwignię zmiany biegów, szybko przetarła się dźwignia hamulca ręcznego (niby jest 2-letnia gwarancja ale... na przetarcia jest limit 30 tys. km) oraz kieszenie w drzwiach które są miękko wyłożone... w połowie. Tak, miękka jest tylko część od strony drzwi którą widać – ta na plastikowej wytłoczce pozostaje plastikowa.


Simply Clever!


Wielokrotnie czytałem artykuły, w których było sporo pochwał pod adresem szeroko rozumianej praktyczności. Nie powiem – nieraz się szyderczo uśmiechnąłem. Ale z czasem nie mogę sobie już wyobrazić samochodu bez wielu elementów o których ktoś w Skodzie pomyślał. Uchwyt na bilet na szybie? Pierwsza klasa. Parasol zawsze na swoim miejscu? Kieszonka na kamizelkę pod fotelem kierowcy? Milion haczyków w bagażniku? Przenośna latarka z magnesem? Skrobaczka pod wlewem paliwa? Listwy z rzepami, które mają swoje miejsce gdy nie są potrzebne? Uchwyt na długopis w schowku? Gigantyczny otwór na narty w kanapie? To wszystko drobiazgi. Ale każdy z tych drobiazgów powoduje, że jako człowiek praktyczny pokochałem to auto i ciężko mi sobie wyobrazić teraz jakiś pojazd bez tych niewielkich udogodnień.

Oczywiście – należy też napisać o tych banałach, o których wszyscy wiedzą. Miejsca w bród w każdym kierunku, gigantyczny bagażnik (610 litrów), duże zakresy regulacji wszystkiego co się da (włącznie z podłokietnikiem – można go regulować i na długość i na wysokość). 
 
Skoda Octavia kombi

Całość w połączeniu z komfortem jaki ten samochód oferuje, powoduje że jego użytkowanie na co dzień jest naprawdę przyjemne.

Mało pali, jeździ żwawo ale...


... następny samochód będzie z automatem. Nie dlatego, że skrzynia jest zła (choć zdarzy jej się zazgrzytać, gdy się za szybko wsteczny wrzuci), ale dlatego że do charakteru auta automat bardziej pasuje. Cały układ napędowy wraz z zawieszeniem i hamulcami jest zestrojony raczej pod komfort i bezpieczeństwo – zero emocji. Osiągi uważam za nieco więcej niż wystarczające (przyspieszenie do 100 km/h zajmuje ok. 8,5 sekundy, prędkość maksymalna przekracza 210 km/h), spalanie jest na bardzo niskim poziomie (o tym za chwilę) a prowadzenie jest neutralne – jedzie jak mu się każe, ale nie angażuje ani trochę (dlatego chciałem Mondeo!).

Chciałbym napisać tutaj coś więcej. Ale nie da się, naprawdę. To auto w prowadzeniu jest zwyczajnie bezpłciowe i nic tego nie zmieni, kropka.

Skoda Octavia kombi - koszty


Kolejna ważna sprawa przy samochodzie dla rodziny – ma być tani w eksploatacji. I jest.

Należę do tych osób, które notują wydatki w dzienniku – ja akurat w elektronicznym. Dzięki temu mogę Wam rzucić kilka statystyk.

Jak już wyżej pisałem – pali mało. Mój osobisty rekord spalania wynosi 4,89 l/100 km na dystansie 940 km (według komputera 4,7 – ten zaniża średnie o ok. 5% - za każdym razem) przy jeździe głównie poza miastem. Średnie od nowości (dokładnie 63500 km) to 5,77 l/100 km, z kolei maksymalna prędkość autostradowa oznacza konsumpcję na poziomie 7 – 7,5 l/100 km. Czy to dobre wyniki? Ja uważam, że tak.

Samochód nie jest też drogi w obsłudze. Jedyny przegląd w ASO jaki dokonałem po roku eksploatacji kosztował mnie 538,41 zł wraz z olejem, który przywiozłem swój (ASO liczy sobie 100 zł za litr... Niewiele więcej kosztuje piątka przyzwoitego oleju 5W30 na wolnym rynku), zaś wymiany oleju z oryginalnym filtrem, których dokonuję co 10 tys. km to wydatek na poziomie 180 zł. Również tak zwany duży przegląd, który zrobiłem po 60 tys. km kosztował mnie niewiele ponad 1150 zł a zakres był całkiem spory: wymiana kompletu oryginalnych filtrów, wymiana świec, płynów do chłodnic i hamulcowego oraz wymiana oleju w skrzyni biegów.

Skoda Octavia kombi

Nie zabija także kwota, jaką trzeba zapłacić za ubezpieczenie – za OC z pełnym AC na 3 lata zapłaciłem łącznie 7218 zł.

Koszty awarii? Póki co – żadnych. Jedyna awaria jaka się zdarzyła to uszkodzona pompka spryskiwaczy, którą wymieniło ASO w ramach gwarancji.

Pozostała obsługa pojazdu dalej jest mi nieznana – zawieszenia na razie nie musiałem dotykać a klocki i tarcze hamulcowe dalej są oryginalne.

To fajna czy niefajna ta nuda w końcu?


Chyba jednak fajna. Skoda nie jest taka fajna jak Ford, którego uwielbiałem za prowadzenie. Ale potrafi wiele, wiele więcej. Jest do bólu praktyczna, tania w eksploatacji i odporna na jej trudy.

Z perspektywy dwóch lat mogę ocenić ten samochód jednym słowem – kompletny (ale tylko po wyciszeniu!).

Mam nadzieję, że dalej będzie tak dobrze jak jest – jak nie zasnę z nudów to opiszę wrażenia po kolejnych 60 tys. km. I kolejnych. A potem? A potem może... RS?
 
 
Tekst i zdjęcia: Kamil G.

poniedziałek, 25 maja 2020

Co zrobić z pustymi półkami? To proste: ozdobić modelami ulubionych samochodów

Kilka dni temu na Autoblogu pod wpisem nt. modelu Rolls-Royce'a Cullinan pojawiło się kilka próśb o nakreślenie paru słów o mojej kolekcji modeli, jak również o tym hobby w ogólności. Klient nasz pan!

Modelarstwo to hobby stosunkowo popularne wśród fanów motoryzacji, choć pewnie i tak mniej niż zwykłe siedzenie w garażu i dłubanie przy prawdziwym samochodzie. W ogólności jest to jednak hobby może nie tyle nieznane, co, rzekłbym, niedoceniane. Wystarczy, że ktoś zobaczy cię z modelem pod pachą, a w 7/10 przypadków usłyszysz „o, a co to tam masz za autko, hehe”. Dopiero bliższe przyjrzenie się zdradza, że to nie jest po prostu kawałek metalu i plastiku. No... chociaż w sumie to jest, ale daleko bardziej szczegółowo wykończony - i o to w tym wszystkim chodzi. O to, by taki model jak najbardziej przypominał swój prawdziwy odpowiednik. I - w moim przypadku - o to, by budować swój garaż marzeń w skali, skoro nie jest to możliwe w realu.

Lamborghini Murcielago LP670-4 SV. Producent: Norev.

Zanim przejdziemy dalej, zwróćcie proszę uwagę na jedną kwestię: nie jestem żadnym specjalistą od modeli kolekcjonerskich. Mam ich trochę, ale tych lepszych jakościowo relatywnie niewiele. Swą wiedzę opieram głównie na lekturze forum modelarskiego (do którego link będzie na końcu tekstu) i recenzji modeli. Tym niemniej mam nadzieję, że udało mi się nie wstawić do tekstu żadnych bzdur i że uda mi się Was zaciekawić tematem.

Dodge Challenger T/A. Producent: Highway 61.

W modelarstwie do wyboru jest stosunkowo wiele skal modeli.


Uwaga ta obowiązuje niezależnie od tego, czy mówimy o tym hobby w klasycznym rozumieniu (tj. o modelach do sklejania bądź składania), czy o kolekcjonowaniu gotowych miniaturek. Wspomniany na początku Rolls-Royce Cullinan jest budowany w skali 1:8, co oznacza, że to naprawdę potężny model - to jednak rzadkość. Za takie skale zabierają się głównie topowi i ekstremalnie drodzy producenci modeli, jak np. Amalgam.



Nieco lepiej jest ze skalą 1:12, ale „nieco” jest tu adekwatnym słowem - w moim odczuciu ta skala nadaje się do tego, by sprawić w niej sobie jakiś klejnot koronny własnej kolekcji, ale nie do budowania kompletnego zbioru. Z prostego względu: wybór samochodów jest tu nadal bardzo mocno ograniczony (nt. motocykli nie będę się w tym tekście wypowiadać, jako że jestem zupełnie niezorientowany w rynku takich modeli).

Chyba najwięcej możliwości czeka w skali 1:43.


Kojarzycie popularne autka marki Bburago, które przez całe lata święciły tryumfy także na polskim rynku i dostępne w każdym sklepie z zabawkami? To właśnie skala 1:43. Wybór marek i modeli w niej jest po prostu niesamowity. Można skupić się na jednej marce i - jeśli tylko jest ona w miarę popularna - latami mieć co zbierać. Tym bardziej, że niczym dziwnym nie są tu modele limitowane, gdzie czasem limit wynosi np. ok. 1000 sztuk, a czasem... kilkanaście. Modele 1:43 dobrych producentów potrafią być odwzorowane znacznie lepiej niż 1:18 czy nawet 1:12 od firm z niższej półki cenowej, choć trzeba mieć na uwadze, że rzadko kiedy w takich mikrusach coś się otwiera.

Ceny za modeliki w tej skali są bardzo różne. Znajdziecie coś za kilkanaście złotych, ale kilkadziesiąt lub sto kilkadziesiąt to żaden problem. Ba - da się też zapłacić dużo więcej za rzadkie, poszukiwane modele.

Swego rodzaju kompromisem jest skala 1:18.


To ta, którą ja wybrałem. Choć chyba mniej niż bardziej świadomie, o czym za kilka chwil.

W 1:18 do wyboru nie ma co prawda aż tylu modeli co w 1:43, ale jest ich i tak ogrom. Jeśli tylko ktoś ma na to fundusze, to nie stanowi żadnego problemu stworzenie kolekcji liczącej kilkaset, a nawet kilka tysięcy egzemplarzy. Tak jak w 1:43, znaleźć tu można niemal wszystko, od Nissana GT-R (R35) po klasyczne ciężarówki - zarówno takich z typową skrzynią ładunkową, jak i np. wozy transportowe zespołów wyścigowych.

Nash Ambassador Airflyte. Producent: Sun Star (seria Platinum).

Typ odwzorowanego samochodu i klasa producenta modelu to bynajmniej nie jedyne kryteria, które trzeba brać pod uwagę. W ostatnich latach bardzo ważnym czynnikiem stał się materiał, z którego dany model wykonano. Zwyczajowo w tej skali korzystano z metalowych nadwozi (skąd zresztą nazwa die-cast - od odlewania), ale teraz nie jest to już takie oczywiste. Mówiąc wprost, modele metalowe są w defensywie.

Lotus Essex Turbo Esprit. Producent: AutoArt.

Pojawiło się mnóstwo firm, które produkują modele z żywicy.


Takie modele mają tę zaletę, że są relatywnie proste w produkcji. Szast-prast, nowa matryca kosztująca relatywnie niewiele i proszę, można robić nowy model. To pozwala na produkcję także niszowych samochodów, na których zależy tylko grupce entuzjastów. Wady? Przede wszystkim fakt, że większość modeli żywicznych (za wyjątkiem wyjątkowo drogich produktów topowych firm) nie jest otwierana. Nie obejrzycie silnika, bagażnika... a i wnętrze tylko przez szyby. Co gorsza, wielu producentów „papy” (tak często w żargonie kolekcjonerów określa się modele żywiczne) z niskiej i średniej półki nie przykłada żadnej uwagi do odwzorowania podwozia (plastikowego).

Opel Lotus Omega. Producent: OttO Mobile.
 
Oczywiście, nie dla wszystkich to jakiś ogromny problem, bo na podwozie na co dzień się nie patrzy, ale niektóre auta wyglądają naprawdę ciekawie od spodu i żal tu zmarnowanego potencjału, jeśli na rynku istnieją tylko jako „papa”. Gorszą sprawą jest fakt, że zdecydowana większość modeli żywicznych - zarówno tych tanich jak i tych z wyższych półek cenowych - nie ma nawet skrętnej przedniej osi. I znowu: nie dla wszystkich jest to kłopot, ale dla mnie bardzo duży, bo uwielbiam ustawiać na półkach modele ze skręconymi kołami. Zdjęcia też często wychodzą lepiej, gdy koła da się skręcić.

Jednymi z bardziej znanych w Europie producentów modeli żywicznych są np. OttO Mobile, GT Spirit, Spark czy stawiające wcześniej na metal Kyosho. Trzeba jednak zaznaczyć, że rynek jest w tym zakresie BARDZO bogaty i przytoczone tu firmy to tylko niewielki, wręcz mikroskopijny wycinek.

Kolejna kategoria to plastik.


Plastik jest oczywiście w mniejszej lub większej ilości w niemal każdym modelu 1:18, ale jeszcze kilka lat temu w karoserii często jego udział ograniczał się do zderzaków. Teraz zyskuje on na popularności, za co odpowiada w dużej mierze jeden z najbardziej znanych producentów, firma AutoArt - przez całe lata będąca wyznacznikiem dla innych firm ze średniej półki cenowej. Niestety, AA zaczęło notorycznie obniżać jakość i podnosić ceny. Gdy 10 czy 15 lat temu można było kupić świetny metalowy model tej firmy np. za 200-250 zł (a w promocjach np. za 100-130), to teraz ich plastikowe modele kosztują np. 600 czy 800. Nadal wyglądają znakomicie od strony wizualnej (AutoArt zawsze pod tym względem oferował bardzo wiele na tle innych producentów), ale często pojawiają się opinie, że strach otworzyć drzwi, żeby nie zostały w ręce. Tak więc niby mamy zaletę, że plastiki są otwierane jak większość modeli metalowych, ale z drugiej strony, lepiej z tym uważać...

Lexus LC 500. Zdjęcie prasowe AutoArt.

Nie stanowiłoby to aż tak dużego problemu, gdyby AutoArt dawał wybór pomiędzy plastikiem a metalem, ale niestety - nie ma tak dobrze. Nawet jeśli wydawane są reedycje starszych modeli, to na ogół nie mają już metalowych karoserii. Co do innych producentów zajmujących się plastikowymi modelami, szczerze mówiąc nie mam pewności - nie zgłębiałem za bardzo tematu. Wydaje mi się, że takie produkty w ofercie może mieć m.in. Minichamps (znane też jako PMA: Paul's Model Art), ale ręki sobie uciąć nie dam.

No i właśnie - metal.


Przez wiele osób modele metalowe (no... z metalowymi karoseriami, ale dla uproszczenia będę je nadal nazywać po prostu metalowymi) są najwyżej cenione, ale w wielu przypadkach, jeśli komuś zależy na skompletowaniu setu konkretnych modeli, to musi celować także w żywicę i plastik. Modele metalowe mają opinię najtrwalszych i często przyjemnie ciężkich, choć to ostatnie nie jest regułą.

Land Rover Range Rover Evoque. Producent: GTAutos.

Ba - z trwałością też bywa różnie. Bywają bowiem przypadki tzw. „choroby cynkowej”, która sprawia, że nawet niczym nie niepokojony model przechowywany w dobrych warunkach może zacząć się miejscami kruszyć. Nie ma reguły co do jego klasy i wartości - choroba cynkowa może dotknąć zarówno modeli kosztujących mniej niż 100 zł, jak i rzadkich egzemplarzy wysokiej klasy.

Pomarańczowe Lamborghini Murcielago: Norev. Pozostałe modele: AutoArt.

Wśród producentów modeli metalowych warto wymienić choćby wspomnianego AutoArta (nadal w sprzedaży jest wiele starszych, metalowych modeli tej firmy), Kyosho (również głównie w przypadku starszych modeli), Norev, Hot Wheels (tak, tak!), a także relatywnie świeże i bardzo dobre Almost Real. Coś dla siebie znajdą tu też fani samochodów amerykańskich (m.in. ERTL, GMP, Highway 61). Rzeszę fanów ma też CMC, specjalizujące się w europejskich klasykach - to modele zdecydowanie wyższej klasy niż większość wyżej wspomnianych, ale CMC też notorycznie podnosi ceny, co bynajmniej nie skutkuje podwyższeniem czy choćby utrzymaniem dotychczasowej jakości. Jeśli jednak komuś zależy na postawieniu w witrynie ciężarówki sprzed kilkudziesięciu lat - ta firma będzie nie tylko dobrym wyborem, ale na ogół też... jedynym. I drogim.

BMW Z1. Producent: PMA/Minichamps.

No a co z moją kolekcją? Skąd się wzięła, jakie były początki?


Cóż, co do początków, to nie ma tutaj nic odkrywczego - zaczęło się po prostu zabawy autkami, gdy wiek był ku temu odpowiedni. Tyle że potem jakoś tak wyszło, że w „garażu” pojawiło się kilka większych aut - zamiast 1:43 i 1:24, wjechały pierwsze 1:18. Kojarzę, że miałem kiedyś np. Ferrari 348 (bodajże z Bburago), a do dziś mam także Porsche 911 Carrerę Cabrio (993) i Chevroleta Corvette C1 z tej samej firmy. Ten ostatni jest o tyle ciekawy, że został zalany przez Powódź Stulecia w 1997 roku i do tej pory nosi po niej liczne ślady. Nie miałem serca go wyrzucić.

Chevrolet Corvette C1. Producent. Bburago. Egzemplarz po powodzi.

Z czasem zacząłem się interesować nieco lepszymi modelami Maisto, które miały tę zaletę nad Bburago, że w tej skali miały resorowane zawieszenie. Często były też nieco lepiej odwzorowane - niektóre zresztą do dziś sprawiają dobre wrażenie, biorąc pod uwagę ich niską wartość (np. Corvette C2 Sting Ray czy też Lamborghini Gallardo Superleggera - tego ostatniego akurat nie mam, ale swego czasu na Lambo był wręcz szał - model dało się kupić za mniej niż 80 zł, a wyglądał na dwa razy tyle).

Lotus Cortina. Producent: AutoArt.

Potem oczywiście modele coraz rzadziej jeździły po podłodze, a coraz częściej stały na półkach. Ja zacząłem marzyć o lepszych producentach, cały czas szukając przy okazji pomysłu na kolekcję (kiedyś chciałem mieć po prostu WSZYSTKO z katalogów Bburago i Maisto - potem na szczęście mi to przeszło).

Nissan Fairlady Z Nismo 380 RS. Producent: AutoArt.

Moim pierwszym modelem z wyższej półki było zarazem moje motoryzacyjne marzenie: Lotus Esprit V8.


Lotus Esprit V8. Producent: AutoArt.

Producent? Oczywiście AutoArt. Choć ich Esprit ma pewne drobne wady odwzorowania (głównie w kwestii wyglądu przedniego zderzaka i przednich otwieranych reflektorów, które powinny mieć czarne obramowania zamiast takich w kolorze nadwozia), i tak jest to fantastycznie odwzorowany model. Nadwozie jest bardzo dobre, wnętrze również, ale tym, co w Espricie robi największe wrażenie, jest... podwozie. Zresztą, zobaczcie sami. W większości modeli żywicznych takich skarbów nie uświadczycie.

Lotus Esprit V8. Producent: AutoArt. Autor zdjęcia: pykpyrykpyk, DiecastClub.pl

Potem przestawiałem się z zakupami w większości na nieco lepszych producentów. Wspomniany AutoArt, ale też Kyosho, Minichamps czy pojedyncze Highway 61, SunStar Platinum, Hot Wheels Elite... Kompletną listę znajdziecie TUTAJ. Choć - jak widać - panuje na niej dość sporych rozmiarów bałagan, to od pewnego czasu staram się tworzyć mini-sety, po kilka pasujących do siebie modeli. Nawet niekoniecznie rocznikowo, ale klimatycznie.

Mercedes 190E Evo2, Sierra RS Cosworth, BMW M3 (E30) i Porsche 924 Carrera GT. Wszystkie produkcji AutoArt.

Przykładowo podoba mi się obstawienie Lamborghini Countacha LP400 (Kyosho) modelami Urraco P250 (również Kyosho) i Espadą (AutoArt), uwielbiam też patrzeć na stojące obok siebie BMW M3 (E30) Sport Evolution, Mercedesa 190E 2.5-16 EVO2 i Forda Sierrę Cosworth (wszystkie AutoArt). Ford GT? Świetnie wygląda przy prototypowym Shelby GR-1 (2x AA).

Shelby GR-1 Concept i Ford GT. Producent: AutoArt.

Co mi się marzy?


Jeśli miałbym rozpatrywać całą grupę modeli, to zapewne wygrałyby tu modele australijskie. Z nimi jest ten problem, że - z nielicznymi wyjątkami - raczej nie są dostępne na Starym Kontynencie, trzeba je często ściągać z drugiej półkuli, co swoje kosztuje.

Ford XA Falcon GT Superbird Show Car. Producent: Classic Carlectables. Autor zdjęcia: madej, DiecastClub.pl

No i trzeba się spieszyć - wiele Holdenów, HSV i australijskich Fordów wyprzedaje się stosunkowo szybko. Wśród producentów warto wymienić tutaj przede wszystkim Biante (w wielu przypadkach blisko współpracujące z AutoArtem) czy też Classic Carlectables.

Holden HQ Sandman Panel Van. Producent: Biante. Autor zdjęcia: madej, DiecastClub.pl

Jeśli mowa o modelach pojedynczych, to marzy mi się głównie Lexus LC 500 od AutoArt. Tak, to niestety plastik - ale LC zajmuje w moim sercu szczególne miejsce obok Lotusów, więc chciałbym kiedyś i to auto dołączyć do kolekcji. Poza tym planów jest oczywiście zawsze więcej niż faktycznych możliwości - nie bardzo jest sens tu wszystkie wypisywać. W każdym razie, zakres jest szeroki: od wspomnianego Lexusa po Porsche 356 pierwszej serii.

Lexus LS 600h L. Producent: AutoArt.

Gdzie kupować?


Sklepów zajmujących się sprzedażą modeli jest sporo. Sam korzystałem z oferty niewielu, więc moja wiedza na ten temat jest - delikatnie mówiąc - ograniczona, ale warto zajrzeć choćby na strony wymienione niżej:


Oprócz tego wchodzą też oczywiście w grę platformy zakupowe w rodzaju Allegro czy eBaya, ale niestety trzeba uważać na oszustów. Na początku przygody z modelami warto raczej zainteresować się sklepami.

Ford Sierra RS Cosworth. Producent: AutoArt.

Wiele przydatnych informacji (w tym o nowościach i planach wydawniczych) znajdziecie też na polskim forum modelarskim DiecastClub.pl - jeśli zamierzacie założyć swoją kolekcję modeli lub już ją macie, to zdecydowanie warto zajrzeć.

Chevrolet Bel Air. Producent: Highway 61.

A gdyby pojawiły się jakieś pytania lub komentarze dotyczące powyższego wywodu - zachęcam do zamieszczania ich w komentarzach.

czwartek, 14 maja 2020

Masz trochę niepotrzebnej blachy? Zbuduj sobie silnik - Amerykanie już w latach 40. udowodnili, że się da

Z czego można zbudować silnik? No, z żeliwa, z aluminium, z tłoczonej stali... Czekaj, co? Z jakiej znowu tłoczonej stali? Ano tak. Takie silniki stosowała kiedyś amerykańska marka Crosley.

Zanim do tego jednak przejdziemy, kilka słów o samym Crosleyu. Firma z Ohio, pierwotnie znana jako Crosley Corporation, a później jako Crosley Motors Incorporated, działała w latach 1939-1952. Oferowała pojazdy należące do wielu rynkowych segmentów, w tym również mikrosamochody.

Crosley nie tylko był pierwszym amerykańskim producentem, który zaoferował pojazd z czterema hamulcami tarczowymi z normalnymi (z naszego punktu widzenia) zaciskami. Była to też pierwsza marka, która zaoferowała nabywcom przystępny cenowo i masowo produkowany samochód z silnikiem z rozrządem typu OHC (tj. z wałkiem rozrządu w głowicy).

Skąd w ogóle taka marka ni stąd, ni zowąd na V8 Supercharged?


Wszystko przez portal BringaTrailer.com, na którym od czasu do czasu pojawiają się różne modele Crosleya. Jakiś czas temu był to np. malutki Crosley Super Sport. Auto co prawda nie dysponowało tym, co nas dziś interesuje najbardziej (miało silnik nowszego typu, do czego jeszcze wrócę), ale to nie szkodzi – w końcu nie zawsze inspiracją do tekstu musi być coś, co odpowiada założonym kryteriom.

silnik Crosley Cobra
Crosley Super Sport / fot. lucky47chief, BringaTrailer.com

Historia jednostek napędowych COBRA zaczęła się w 1943 r. w firmie Taylor Engines Inc. w Kalifornii.


Przedsiębiorstwo to korzystało z nietypowego silnika stacjonarnego własnego pomysłu. Nietypowość ta polegała na tym, że silnik zbudowano z tłoczonej stali (czyli po prostu z blachy). Poszczególne elementy łączono ze sobą poprzez lutowanie, używając do tego miedzi. Jednostka ta osiągała tak dobre parametry, że Powel Crosley, Jr. zdecydował się odkupić wszystkie patenty od Taylor Engines.

silnik Crosley Cobra
fot. CrosleyAutoClub.com

Przed końcem wojny, amerykańska marynarka wojenna potrzebowała lekkich i mocnych silników (mających służyć głównie jako generatory). Crosley wystartował w przetargu ze swoją (no, odkupioną...) nową konstrukcją, która przy 5000 obr./min. osiągała 35 KM. Jednostka ta spełniła wszystkie wymagania stawiane przez marynarkę, zapewniając producentowi kontrakt. Tak narodziły się silniki COBRA, od słów COpper BRAzed (czyli „lutowane miedzią”; spotykana jest również pisownia „CoBra”).

Gdy wojna się skończyła, firma z Ohio zaczęła przystosowywać COBRĘ do zastosowania w samochodzie.


Chyba najważniejszą zmianą z punktu widzenia surowych danych technicznych było obniżenie stopnia sprężania z 9:1 do 7,5:1, co oczywiście zaowocowało zmniejszeniem mocy do 27 KM. Tyle osiągano z 44 cali sześciennych - 724 cm3. Oprócz tego zmodyfikowano też napęd zaworów i powłoki gładzi cylindrowych.

silnik Crosley Cobra
Jeremy Mikesell / CC BY-SA (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/)

Nie zmieniła się zasadnicza konstrukcja jednostki napędowej. Skrzynię korbową 4-cylindrowego motoru wykonano z aluminium, natomiast blok cylindrowy – ze stali. Elementy te były ze sobą łączone pojedynczymi spoinami lub po prostu przez zaciskanie, by chwilę później wykonać lutowanie. To było wykonywane za pomocą miedzi w specjalnym piecu o długości ok. 18 m, przy temperaturze przekraczającej 1100 stopni Celsjusza i w atmosferze gazu obojętnego (prawdopodobnie argonu).

Tak przygotowany blok ważył... niecałe 6,5 kg.


Nie 60 – 6. Można by się spodziewać, że coś tak lekkiego, wręcz drobnego, miałoby mierną wytrzymałość. Błąd – Crosley przeprowadził ciekawy test, który polegał na wypełnieniu bloku wodą. Następnie całość zamrożono. Efekt? Brak uszkodzeń!

Powel Crosley, Jr. i silnik COBRA / fot. CrosleyAutoClub.com

Ciekawie rozwiązano także kwestię napędu wałka rozrządu umieszczonego w głowicy (OHC). Nie zastosowano bowiem łańcucha ani paska, a pionowy wałek, na szczycie którego znajdowała się przekładnia stożkowa. W pierwszych wersjach silnika zęby tych kół były proste, co wzmagało hałas. Po zmianie zębów na ukośne motor nieco uciszono, ale i tak zdaniem niektórych przypominał on manierami i głośnością silniki Diesla.

Niestety, niezawodność początkowo nie do końca odpowiadała wytrzymałości – silniki psuły się na potęgę. Powodem był fakt, że zmian w stosunku do stacjonarnego pierwowzoru nadal było zbyt mało, by jednostka napędowa sprawdzała się jako napęd samochodu. Dość szybko to jednak poprawiono – już w 1947 r. sytuacja była w miarę opanowana, a przy należytym serwisowaniu silniki te były w stanie przejechać bez remontu generalnego teoretycznie do ok. 100 tys. km. Nadal jednak należało się liczyć z awariami związanymi m.in. z... rdzą. W silniku pojawiała się bowiem korozja elektrochemiczna, gdy uszkodzeniu ulegał płaszcz wodny – a działo się to całkiem często. Nie pomagał fakt, że ówcześnie stosowane płyny chłodnicze zawierały w swym składzie sole.

silnik Crosley Cobra
Uwagę zwraca brak wyraźnego oddzielenia głowicy od bloku cylindrowego. / fot. CrosleyAutoClub.com

piątek, 17 kwietnia 2020

Autobusy też można tuningować. Prototyp MCI Canepa z 1991 r. to jeden z przykładów

Zagadka: jest po tuningu mechanicznym i wizualnym, ma blisko 500 KM, 6 kół i kosztuje krocie. Co to jest? Mercedes-AMG G63 6x6? A gdzież tam. To autobus MCI z 1991 roku, przygotowany przez Rogera Penske i Bruce'a Canepę - amerykańskich speców od sportów motorowych.

Autobusy mają to do siebie, że raczej nie kojarzy się ich z tuningiem - a jeśli nawet, to co najwyżej z wizualnym. Były jednak w historii przypadki, gdy zajmowano się też mechaniką - a oferowany na sprzedaż w Stanach Zjednoczonych autokar MCI to jeden z nich.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

MCI to skrót od „Motor Coach Industries”. Początków tej marki należy szukać w 1933 r. w Winnipeg w Kanadzie, kiedy to Harry Zoltok - właściciel serwisu mechanicznego - zbudował dla swoich pracowników niewielki, 11-osobowy autobus na bazie Packarda. Firma początkowo nosiła nazwę Fort Garry Motor Body and Paint Works Limited. Przez te wszystkie lata było sporo zawirowań z nazwami, zmianami właścicieli, przenoszeniem produkcji i innymi tego typu kwestiami (wliczając w to bankructwo w 2008 r.), ale nie będę się nad tym rozwodzić - to tutaj nieistotne. Grunt, że MCI nadal istnieje (polecam uwadze stronę internetową, która od strony wizualnej przypomina witryny sprzed 15 lat).

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

Idźmy dalej i przyjrzyjmy się sylwetce Rogera Penske.


Obecnie to biznesmen i właściciel kilku zespołów wyścigowych (między innymi ogromnego Team Penske), ale też toru Indianapolis Motor Speedway i... całej serii wyścigowej IndyCar. Sam też startował jako kierowca, zresztą z wieloma sukcesami (wygrywał między innymi 4 razy z rzędu krajowe mistrzostwa SCCA (Sports Car Club of America), a w 1961 r. magazyn „Sports Illustraded” przyznał mu tytuł Kierowcy Roku.

Bruce Canepa również ma bogate doświadczenie związane ze startami w wyścigach.


Brał udział między innymi w zawodach IMSA GT i Trans-Am, a w 1979 r. wraz z Rickiem Mearsem i Montem Sheltonem zajął 3. miejsce w 24-godzinnym wyścigu na torze Daytona. Warto też wspomnieć o słynnym Pikes Peak, gdzie już podczas swojej pierwszej wizyty w 1981 r. z rajdówką na bazie Porsche osiągnął najlepszy czas w kwalifikacjach, a w samym wyścigu był drugi. Obecnie jego firma zajmuje się restaurowaniem i tuningiem samochodów drogowych i wyścigowych - głównie klasycznych i głównie Porsche. Jednym z bardziej znanych dzieł jego firmy jest 959SC - wyglądający jak seryjne Porsche 959 samochód podkręcono do 800 KM, poprawiając przy tym szereg innych elementów.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

No dobrze - wróćmy do autobusu.


W 1990 r. MCI zwróciło się do Canepy, by przygotować coś specjalnego dla najlepszych klientów. Canepa Design zostało poproszone o współpracę, ponieważ miało już doświadczenie z pojazdami cięższego kalibru - wcześniej ekipa pracowała między innymi nad ciężarówkami Peterbilta i Kenwortha.

Rok później powstały zaledwie 2 egzemplarze topowego autobusu MCI. Jeden dla Rogera Penske, a drugi... dla Bruce'a Canepy. I to właśnie ten drugi pojazd wystawiono na sprzedaż - co więcej, jest on praktycznie nieużywany. Nieco dziwnie wygląda co prawda deklaracja, że „nigdy nie był rejestrowany”, gdy zaraz obok widnieje adnotacja, że 8002 mile przebiegu (niespełna 12900 km) zostały nakręcone na trasach pomiędzy fabryką MCI, centrum badań i rozwoju tej firmy, siedzibą Detroit Diesel (producenta silnika) oraz Canepa Design, ale kimże ja jestem, żeby to podważać?

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com


Pewne jest natomiast, że w stosunku do seryjnego pojazdu wprowadzono tu wiele zmian, z czego sam zestaw karoseryjny (bodykit) pochłonął 100 tysięcy dolarów (!) - polecam uwadze poszerzenia nadwozia. Podwyższono także linię dachu o 6 cali, by zwiększyć przestrzeń na głowy pasażerów. Zmieniono wygląd przedniej i tylnej części nadwozia, autobus uzbrojono też w kamerę cofania. Zmodyfikowano nawet takie detale jak lusterka boczne - wszystko po to, by poprawić aerodynamikę tego mierzącego ok. 12,2 metra długości pojazdu.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

Wygląd nie bez powodu zapowiadał niezłą dynamikę - o ile można tak powiedzieć w przypadku autobusu.


Napęd powierzono turbodoładowanej, dwusuwowej jednostce Detroit Diesel 8V92 o pojemności 12,1 litra, która w postaci seryjnej dysponowała mocą na poziomie ok. 360-440 KM (zależnie od wersji) i osiągała maksymalny moment obrotowy równy 1608-1684 Nm. Tyle tylko, że na potrzeby tuningowanego autobusu ekipa Rogera Penske zajęła się modyfikacjami silnika, co poskutkowało zwiększeniem jego mocy do 500 KM. Nie udało mi się niestety znaleźć informacji, do jakiej wartości wzrósł maksymalny moment obrotowy, ale spodziewałbym się co najmniej 1800-1900 Nm. Napęd (przenoszony na tylne 4 koła) powierzono automatycznej skrzyni biegów Allison.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

A co z wnętrzem, co ciekawego tam urządzono?


Cóż... nic. Cała przestrzeń jest wyczyszczona ze wszystkiego i czeka, aż nowy właściciel - o ile się taki trafi - będzie mieć na nią jakiś pomysł. Niestety, nie jest podana cena jakiej Canepa oczekuje za wyjątkowy pojazd. Nie należy się spodziewać niskiej kwoty, choćby z tego względu, że wszystkie dotychczasowe przeróbki pochłonęły aż 350 tysięcy dolarów, ale ile to faktycznie może być warte - trudno powiedzieć.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

Ja w każdym razie chętnie bym sobie taki autokar sprawił. A potem domontował ze 30 foteli kubełkowych i woził pasażerów po słynnej Północnej Pętli toru Nuerburgring - Nordschleife.

autobus tuning
źródło zdjęcia: Canepa.com

czwartek, 9 kwietnia 2020

Próba powrotu z zaświatów zakończona niepowodzeniem. Jedyny istniejący egzemplarz Bizzarrini BZ-2001 jest na sprzedaż

Niewiele jest firm, które zapisały się w pamięci szerszej grupy osób po zaledwie 5-letnim stażu rynkowym. Szczególnie jeśli okres obecności na rynku przypadał na lata 60. XX w. Do takich firm należy włoskie Bizzarrini, działające w latach 1964-1969... i próbujące powrócić do życia później.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Firma została założona w Livorno przez Giotta Bizzarriniego, który wcześniej pracował jako inżynier dla Alfy Romeo, Iso i Ferrari - dla tego ostatniego stworzył (wspólnie z Sergio Scagliettim) między innymi model 250 GTO, który dziś dzierży tytuł najdroższego auta świata (w 2018 r. jedno z tych aut sprzedało się za 70 milionów dolarów).

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Giotta od zawsze ciągnęło w stronę samochodów sportowych i wyścigowych. Pierwszym modelem powstałym pod tą marką był 5300 GT, dostępny w drogowej wersji Strada i wyścigowej Corsa. Model ten można było uznać za duchowego następcę nie tylko wspomnianego Ferrari, ale także wyścigowego i bardzo udanego Iso Grifo A3/C, nad którym Bizzarrini pracował niewiele wcześniej. Z Iso model 5300 GT dzielił zresztą sporo rozwiązań technicznych.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Po 5300 GT firma zbudowała także kilkanaście sztuk mniejszego modelu 1900 GT Europa, w których za napęd odpowiadał już nie potężny silnik V8, a 4-cylindrowa "rzędówka" z Opla. Ostatnim modelem przed likwidacją przedsiębiorstwa był wyścigowy P538/P538S, w którym za napęd odpowiadał albo silnik V8 Chevroleta, albo V12 Lamborghini (którego autorem był zresztą sam Giotto).

Później trzeba było długo czekać na jakiekolwiek oznaki życia - pomijając budowane już po zamknięciu firmy kolejne sztuki P538S, pojawiło się tylko kilka prototypów. W tym ten prezentowany dziś: BZ-2001. Jego dzieje rozpoczęły się od inwestora, Barry'ego Watkinsa, który zadzwonił do Giotta Bizzarriniego i zapytał, czy ten byłby chętny na zaprojektowanie nowego auta super-sportowego. Był.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Wbrew nazwie, auto było nieco starsze, choć - co ciekawe - trudno wskazać rok jego ukończenia, bo niemal każde źródło podaje inne dane (z zakresu od 1991 do 1994 roku). BZ-2001 bazował na Ferrari Testarossie, korzystał też z silnika z tego modelu - konkretniej mówiąc, z 4,9-litrowym V12 o kącie rozwidlenia cylindrów równym 180 stopni. Zakładając, że parametry silnika nie uległy zmianie, Bizzarrini powinno dysponować mocą na poziomie 390 KM, przyspieszać do 100 km/h w około 5 sekund i rozpędzać się do mniej więcej 290-300 km/h. Za przeniesienie napędu odpowiadała 5-biegowa, manualna skrzynia biegów.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Nadwozie wykonano w całości z włókna węglowego, a wnętrze - choć wizualnie wyraźnie różne od tego pochodzącego z "dawcy" - korzystało z wielu jego elementów, jak choćby wskaźników czy drążka zmiany biegów. Zmian było więcej, niż mogłoby się wydawać, ale trzeba ich było szukać w podwoziu. BZ-2001 miało m.in. nowy układ hamulcowy Alcon i nieco zmodyfikowane zawieszenie.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Docelowo miało powstać 25 sztuk nowego Bizzarrini, przy czym kolejne auta miały być napędzane 7-litrowymi silnikami V8 własnej konstrukcji. Prace nad kolejnym egzemplarzem utknęły jednak w martwym punkcie, wobec czego samochód widoczny na zdjęciach jest jedyną sztuką BZ-2001 na świecie.

Bizzarrini BZ-2001
źródło zdjęcia: AutoScout24.com

Pojazd od pewnego czasu próbuje znaleźć nowego właściciela. Obecnie wystawiony jest na portalu AutoScout24.com, gdzie straszy ceną wynoszącą 750 tysięcy euro, czyli około 3,4 miliona złotych. Chciałbym wierzyć, że ktoś go kupi, ale mam co do tego poważne wątpliwości - nawet jeśli to ciekawy kawałek historii. No ale Ferrari Testarossa też jest ciekawym kawałkiem historii, a kosztuje ułamek tej kwoty...